Wczoraj udało mi się obejrzeć najnowszy film DB z angielskimi napisami. Oto moje przemyślenia.
Moim zdaniem film był bardzo kiepski. Jeśli zignorujemy fakt, że byliśmy bardzo wygłodniali i pragnęliśmy animowanego Dragon Balla oraz to, że "Super Hero" dobrze prezentuje się wizualnie, to naprawdę niewiele zostaje. Tempo akcji jest zdecydowane zbyt szybkie. Szczególnie widać to na początku, kiedy film sprintuje z ekspozycją, ukazując ją w formie czegoś na rodzaj kilku prezentacji w PowerPoincie. Fabuła mknie tak szybko, że nie pozwala nam tak naprawdę polubić żadnej postaci. Magenta, Carmine, doktor Hedo oraz dwie Gammy to naprawdę sylwetki wycięte z kartonu. O ile w przypadku takiego Carmine'a może to ujść, to jednak Magenta i Hedo - jako główni antagoniści przez 60-70% tej historii - naprawdę rozczarowują. Szczególnie konsternujący jest Hedo, który niby jest takim "fanem superbohaterów" i chce iść w ich ślady, ale nie ma problemu z likwidowaniem jakichś niewygodnych ludzi (no i przecież na początku filmu dopiero wychodzi z więzienia!). Do tego ma być geniuszem, ale daje się Magencie zmanipulować jak dziecko. Gammy są tak sztampowe i pozbawione głębi, że poświęcenie #2 nie miało absolutnie żadnego ładunku emocjonalnego, choć film chciał go wytworzyć. Cell Max to po prostu płonący śmietnik. Totalna katastrofa. Nie jest postacią, tylko bezmózgą maszyną do walki. Wyjawienie jego istnienia na samym początku filmu było durne. Wystarczyłoby powiedzieć zamiast tego o "sekretnym projekcie" doktora Hedo i już mielibyśmy tajemnicę, której ewentualne odkrycie smakowałoby lepiej niż po prostu oczekiwanie na coś oczywistego od początku. Cell Max nieźle podniósł mi też ciśnienie. Z wypowiedzi postaci wynika, że może on być najsilniejszym przeciwnikiem jak dotąd, co jest nie tylko głupie, ale i niepotrzebne. Warunki stworzone w "Super Hero" były idealne, żeby stworzyć przeciwnika, który będzie po prostu słabszy, ale odpowiednio potężny, żeby sprawić problem słabszym bohaterom pozostałym na Ziemi. To, że naiwny Hedo, który jest uzależniony od Oreo i da się za nie namówić na wszystko, jest w stanie stworzyć "na szybko" POTENCJALNIE NAJPOTĘŻNIEJSZĄ ISTOTĘ W CAŁYM SIÓDMYM WSZECHŚWIECIE po prostu woła o pomstę do nieba. Jak można było nie wykorzystać własnoręcznie wykreowanej okazji na odejście od wymęczonego szablonu, że każdy kolejny przeciwnik musi być bezwzględnie silniejszy od poprzedniego? Jeśli chodzi o protagonistów, nie oszukujmy się - to jest film o Piccolo. Kochany Nameczanin jest jedyną postacią w filmie, która robi coś ważnego przez cały okres jego trwania. Piccolo ciągnie fabułę do przodu, czasem w sposób dość groteskowy sposób (np. to tak naprawdę on porywa Pan, tylko po to, aby zmusić Gohana do walki - nie muszę chyba zwracać uwagi na to, że dziewczynka mogła przez to zginąć, jeśli nie udałoby się jej wzbić w powietrze w odpowiednim momencie). Moment, w którym zamienił się w Dwayne'a Johnsona, choć była to forma pochodząca z życzenia (obrzydliwy pomysł), nawet mi się podobał. Pan była dobrze ukazana. To jasny punkt "Super Hero". Zachowuje się jak trzylatka i wzorowo spełnia swoją rolę. Osobiście nie lubię postaci dziecięcych z DB (nie licząc małego Goku i Gohana), ale tym razem znajduję pewną satysfakcję w oglądaniu Pan. Gohan pojawił się chyba tylko po to, żeby nie brakowało Super Saiyanina. Jest mało wyrazisty, nudny i w zasadzie nie robi nic poza wkurzeniem się dwa razy i wyciągnięciem nowej, obrzydliwie wyglądającej formy z kapelusza. Najbardziej złości mnie fakt, że "Final Gohan" ma włosy SSJ2 Gohana-nastolatka z sagi Cella. To nic innego jak puste jeżdżenie po nostalgii. "Haha, pamiętacie jak mały Gohan walczył z Cellem? Teraz znowu to robi, tylko obaj są więksi! O, a co to?! Gohan się transformował w dokładnie taki sam sposób jak dawniej i nawet ma tę samą fryzurę?!". Dragon Ball utknął na etapie DBZ i to DBZ w najgorszym, najbardziej schematycznym wydaniu, nie chcąc się nigdzie z tej pozycji ruszyć. Toriyama totalnie nie pamięta już czym był Mystic/Ultimate. Patrzenie jak Gohan "zmienia się" w tę formę z gniewu po prostu boli z perspektywy myślącego fana. Sceny na planecie Beerusa podobały mi się i były najzabawniejsze w całym filmie, ale były też niepotrzebne. Gdyby ten czas został poświęcony Gohanowi albo Gammie #2, odbyło by się to z korzyścią dla filmu. Scenę po napisach z Vegetą "pokonującym" Goku i cieszącym się z tego, jakby pierwszy raz mu się to udało odbieram jako policzek wymierzony w moją twarz jako fana Vegety, który w historii DB walczył z Goku dwa razy i nie przegrał ani jednego (za pierwszym razem zmiażdżył Goku kości, co zakończyło ich walkę "jeden na jeden", a za drugim znokautował go, stosując oszustwo - może to nie jest dla Vegety satysfakcjonujące, ale są to de facto zwycięstwa). Jeszcze dwa słowa o ogólnym tonie "Super Hero". Film z trudem znajduje balans między humorem a powagą, przez co powstaje koszmarny bałagan. Żarty raczej wyszły dobrze, za wyjątkiem niesmacznych gagów z tyłkiem grubego Gotenksa i niezgrabnego humoru koszarowego z tyłkiem Bulmy (Toriyama, wiemy, że potrafisz robić to lepiej). Elementy walki budzą we mnie mieszane uczucia. Choreografia jest cudowna, szczególnie podczas sparingu Goku z Vegetą i rewanżu Piccolo z Gammą #2. Niestety, Gohan w tej kwestii po prostu zawodzi, a zdaje się, że w walce miał być główną gwiazdą. Jego transformacja nie ma odpowiedniego ładunku emocjonalnego, wygląda idiotycznie i w ogóle jest idiotyczna. Mieszanie slapsticku z pierwszego DB z akcją rodem z DBZ wyszło twórcom na tyle niezgrabnie, że "Super Hero" zdaje się nie traktować się poważnie, a momentami wygląda jak samoświadoma autoironiczna parodia. Zabija to czasem powagę (nie tyle, że humor pojawia się w nieodpowiednich momentach, co odległości między ważnymi momentami a żartami są zwykle zbyt małe). Zaskakujące jest jednak to, że właśnie to "nie traktowanie się na poważnie" znacznie zwiększa przyjemność płynącą z obcowania z tym "dziełem". Na zakończenie - "Dragon Ball Super: Super Hero" to film pełen problemów, stanowiący smutne świadectwo mentalności Toei Animation, a może i samego Akiry Toriyamy. Ta historia albo została nabazgrana na kolanie, albo zniekształcona, żeby dopasować się do stu minut trwania filmu. Szczęśliwie, są w Dragon Ballu takie rzeczy, których nigdy w nim nie brakuje i nadal można czerpać z nich JAKĄŚ przyjemność, szczególnie jeśli wyłączymy myślenie. Ocena: 4/10.